Frankenstein, Mary Shelley

---Poniższy tekst zawiera spojlery---

Czy znasz Frankensteina? Zadałam sobie to pytanie, zanim zaczęłam słuchać. Wyszło na to, że... nie. I tu nawet nie chodzi mi o samą powieść, ale o Frankensteina obecnego od lat w popkulturze. Oczywiście miałam świadomość jego istnienia, któż nie ma, natomiast gdyby przyszło mi przytoczyć jego historię, nawet tę z filmów, to byłoby ciężko. Tak, wiedziałam, że Victor, że potwór, miałam też jakieś przebłyski czarno-białego filmu, którego fragment prawdopodobnie zobaczyłam przypadkiem, gdy byłam dzieckiem. W międzyczasie obejrzałam jeszcze film Victor Frankenstein z Danielem Radcliffem (tytuł musiałam sprawdzić, bo zupełnie z mej pamięci wyparował). Ale to tyle.

Do samej powieści podchodziłam z lekką obawą. Powstała na początku XIX wieku, a ja mam trochę uczulenie na ówczesny styl pisania. Ale czego się nie robi dla klasyki, prawda?

To co dostałam, zaskoczyło mnie. Nie ukrywam, spodziewałam się opowieści o szalonym naukowcu, któremu zachciało się bawić w Boga, gdzieś w swojej piwnicy czy na strychu, tylko coś mu nie wyszło. Czego się nie spodziewałam, to wycieczek po świecie, rodzinnych dramatów i raczej chęci zemsty niż żądzy mordu.

Najbardziej jednak zaskoczył mnie sam potwór. W głowie miałam obraz monstrum powstałego ze zszytych kawałków zwłok, do którego dodatkowo, na skutek pomyłki bądź przypadku, włożono mózg mordercy (nie wiem, skąd akurat to mi się wzięło, motyw z jakiegoś filmu? A może przez lata mój własny mózg dziwnie połączył kropki?), potem burza, piorun i pojawia się problem. Natomiast potwór w książce okazał się... po prostu ludzki. Porzucony, zagubiony, pełen pytań, rozterek i emocji. Nie umiem go znienawidzić, nie czuję, że powinnam się go bać, a przynajmniej nie w ten oczywisty „potworzy” sposób. On przeraża w sposób zwyczajnie ludzki, bo to ludzie tworzą potwory i to ludzie potworami się stają. 

Muszę też przyznać, że gdybym z Frankensteinem zapoznała się, nazwijmy to, tradycyjnie, prawdopodobnie trwałoby to o wiele dłużej i nie byłoby tak przyjemne, jak słuchanie. Frankenstein został przeczytany wyśmienicie. Przy innym tekście tak mocno ekspresyjny sposób czytania uznałabym pewnie za przesadzony, tu zaś pasował idealnie i to głównie dzięki lektorowi moja tolerancja na cierpienia młodego Victora zdecydowanie się zwiększyła. 

A Victor, rzecz jasna, cierpiał katusze. Każde wydarzenie powodowało, że wręcz targały nim emocje. Ileż to razy był już na skraju załamania, jak bardzo wił się z wewnętrznego bólu, jak okrutnie trawiły go wyrzuty sumienia! I w gruncie rzeczy, jak mało mimo to robił, by ten swój - i, niestety, nie tylko swój - los podły odmienić... Nie, nie lubię Victora. Za bardzo działał mi na nerwy i były momenty, gdy miałam ochotę chwycić go za fraki, potrząsnąć i wyjaśnić mu, żeby ogarnął, z łaski swojej, ten burdel, którego wokół siebie narobił.

Dlatego też o wiele bardziej, niż jego moralne rozterki, urzekły mnie ładne, poetyckie opisy widoczków. Nie miałam nic przeciwko, gdy Victor przeżywał piękno przyrody. Przeżywałam je razem z nim.

Nie przeżywałam natomiast jakoś szczególnie losu pozostałych postaci (może z wyjątkiem Justine, z racji zbieżności imion), których jest całkiem sporo, ale chyba tylko po to, żeby Victor cierpiał jeszcze bardziej.

Nie powiem Wam, czy Frankenstein jest dobrą książką, czy nie, ostatecznie dla każdego „dobra” oznacza co innego. Czy uważam, że Frankensteina warto poznać? Jak najbardziej. Opowieść przedstawiona przez panią Shelley jest na tyle realistyczna, że wzbudza we mnie niepokój zdecydowanie skuteczniej, niż nienazwana groza z innego wymiaru (wybacz, Howardzie), w końcu kto wie, czy kiedyś takie „potwory” nie zaczną być częścią naszego społeczeństwa. Wszak medycyna nieustannie się rozwija a ludzie lubią przekraczać kolejne granice.

____________________

Tytuł oryginału: Frankenstein

Czyta: Maciej Kowalik

Tłumaczenie: Henryk Goldmann

Wydawca: POTOP

Długość: 8h 7 min.

Komentarze